To się mogło bardzo dobrze skończyć. Tajemnicze dziecko wychowywane przez czarownice? Kraina podbita przez najeźdźców i przekazywana z pokolenia na pokolenie narodowowyzwoleńcza pieśń, która utrzymuje wiarę w narodzie? Brzmi kusząco, ale w sumie odradzam.
Tytuł: Córka czarownic
Autor: Dorota Terakowska
Rok: 1991 / 2003
Wydawnictwo: Literackie
ISBN: 83-08-03307-5
Dziecko, dziewczynka, panienka - w miarę jak mijają lata, główna bohaterka przechodzi spod opieki jednej czarownicy pod opiekę kolejnej. Każda z magicznych Sióstr uczy dziewczynkę czegoś innego - odrobiny magii, przywoływania zwierząt, odczytywania gwiazd, trudu ludzkiej pracy. Każda wkłada ogrom starań, ale ponieważ czarownice różnią się od zwykłych śmiertelników, zapominają o zwykłej miłości względem dziecka.
Autorka z tego próbuje zrobić wyjaśnienie, czemu jej bohaterka jest krnąbrna, złośliwa, zarozumiała, nieczuła i kapryśna. A, no tak, bo w sumie to jest jeszcze zaginioną księżniczką i jak tylko to do niej dociera, to dopiero jej pycha i pogarda odpalają się na pełnej... Mimo że całe życie hasa po lasach jak dzikie stworzenie, to ciągle jej mało wolności, a jak się dowiaduje, że panowanie nad narodem to jednak dość odpowiedzialne zadanie, to zaczyna ryczeć. Jak tu z takim słodziakiem nie sympatyzować!
Świat przedstawiony jest bardzo ubogi. Mamy super mądrych królów, którzy trochę przedobrzyli w swojej wizji idealnego świata (nie ma to jak zakopać wszystkie miecze, bo jest tak fajnie, że nie chcemy już wojny!). I najeźdźców, którzy zobaczyli, że ci za miedzą mają tak fajnie i ej, zobacz! Zakopali wszystkie miecze! A i potem przez prawie osiem stuleci najeźdźcy nie przyzwyczajają się do mieszkania w budynkach, bo stepy to jedyne słuszne lokum.
Niby to fantastyka, a jednak nagle pojawiają się jakieś kosmiczne statki na planetach za siedmioma księżycami. Niby to taki klimat średniowiecza, a tu jakieś fabryki w miastach są opisane. Niby to dla dzieci, ale za cholerę bym tego dziecku nie dała.
Klimat trochę przypominał flaki z olejem Ziemiomorza. I ja tę atmosferę bym łyknęła - niby nic się nie dzieje, próbujemy domyśleć się, jaki morał chce przekazać Terakowska, 200 stron mówimy o tym, że to jednak trochę nieludzkie zmieniać wiewiórkę w szyszkę. A potem jakby autorka znudziła się własną książką i najważniejszy rok nauki złotowłosego zarozumialca jest opisany na jakichś 5 stronach, kulminacyjny zwrot akcji jest żywcem ściągnięty z Tolkiena, ale nie wzbudza żadnych emocji i w sumie fabuła się kończy tak, jakby czytelnikowi zgasić światło - nie wiesz co dalej, ale możesz już iść spać.
Arcydzieło? Klasyka literatury dziecięcej? Doskonała autorka? Ktoś się nażarł nie tych grzybów, jak tworzył takie opisy. Albo ładnie próbował ukryć plagiat pisząc, że to bełkot "na miarę powieści mistrzów fantasy – Tolkiena i Ursuli K. Le Guin". Fuj!
A jakby ktoś chciał przeczytać moje recenzje Ziemiomorza sprzed dziesięciu i dziewięciu lat (jezu, ten blog wtedy istniał?) to zapraszam do linków poniżej:
Lubię autorkę. Tej książki jeszcze nie miałam okazji przeczytać. Opinia zniechęca, ale może mimo wszystko kiedyś spróbuję sama dać jej szansę :)
OdpowiedzUsuńA co polecasz tej autorki w takim razie? Może inny tytuł bardziej mi przypadnie do gustu
UsuńRaczej nie sięgnę po nią, skoro nie jest to satysfakcjonująca lektura.
OdpowiedzUsuńI słusznie!
UsuńHm... Ja to chyba czytałam - jakieś milion lat temu. Kompletnie nic nie pamiętam, mam tylko niejasne przeczucie. Za to "Władcę Lewawu" pamiętam dość dobrze. Dziwne :/
OdpowiedzUsuńMoże czytałaś coś podobnego też, bo autorka nie prezentuje zbyt wielu własnych pomysłów na fabułę :/
Usuń