13:28:00

Mroczne umysły

Mroczne umysły
Tytuł: Mroczne umysły
Autor: Alexandra Bracken
Rok: 2012

Popularność tej książki zaintrygowała mnie już parę miesięcy temu. Przeglądałam portale i blogi zastanawiając się czy fabuła będzie na tyle dobrze rozwinięta, żeby skusić dwudziestosześcioletnią marudę na przebrnięcie przez pierwszy tom bez głośniejszego zgrzytania zębami. Jednak to nie opisy znalezione w internecie mnie przekonały, a recenzja jednej z moich uczennic! Mając swoje lata wciąż nie potrafię się wyzbyć sympatii do książek dla młodych dorosłych/młodzieżowych, ale tak mnie zainteresowała opowieść, którą streszczała mi uczennica, że postanowiłam spróbować. 
Pierwsze rozdziały od razu przypomniały mi o popularnych nurtach w tego typu książkach:
1. Stany Zjednoczone pogrążone w chaosie - post-apokaliptyczne spustoszenia, problemy ekonomiczne, nowe siły militarne, totalitarne rządy, okrutne organizacje pozarządowe lub partyzantki, segregacja społeczności.
2. Najmłodsza generacja posiada pewne tajemnicze zdolności - telekineza, kontrola umysłów, władanie żywiołami, odporność na choroby uwarunkowana genetycznie lub powiązana z grupą krwi lub wręcz przeciwnie - podatność na różnego typu zjawiska.
3. Głowni bohaterowie nie mają rodziców, bo to by przecież tylko spowalniało fabułę. Jak być bohaterem, kiedy trzeba zmywać naczynia i znosić szlabany?
4. Romans. Podwójny, potrójny. Obojętnie. Romans musi być. 
5. Główni bohaterowie mają mniej niż 20 lat. 

Teraz bierzemy z każdego z podpunktów dowolną ilość elementów i na tym opieramy naszą fabułę. Niestety z przykrością stwierdzam, że skoro wampiry się znudziły, to tego typu postępowanie stało się nagminne. Dlatego od razu przypomina mi się Delirium, Igrzyska Śmierci albo Więzień labiryntu i bardzo słaby film Push, z którego autorka musiała czerpać strasznie dużo inspiracji. Żeby nie powiedzieć wprost, że zerżnęła 1/3 fabuły. Cóż, trzeba przyznać, że to się sprzedaje. I trzeba też wiedzieć dlaczego - po pierwsze już nie wyobrażamy sobie naszej przyszłości jako pasma dobrobytu i zwycięstwa technologii nad ciemnotą. Nie. Teraz wiemy, że pędzimy w przepaść, dlatego większość książek przedstawia następne dekady lub stulecia jako dystopię. Po drugie każdy z nas marzy o nadprzyrodzonych mocach i sprawia nam niesamowita przyjemność utożsamianie się z bohaterami, którzy są wyjątkowi i niesamowici. Ponieważ sami chcemy tacy być. I nie ma w tym nic złego! 

Jednak wracając do samej książki muszę przyznać, że była znośna. Lekko się czyta, nie ma dłużyzn, chociaż momentami chciałabym, żeby działo się coś więcej, trochę inaczej. Nie mówię, że książka jest płytka, nie mówię, że warsztat literacki kole w oczy. Powiedzmy jednak, że książka jest przyjemnie niewymagająca i uznajmy to za komplement. O!

Główną bohaterką jest Ruby, która oczywiście ma swoje tajemnicze zdolności. Jak większość jej generacji. Powiedziałabym jednak wprost, że większość osób nieobdarzonych takimi mocami umiera. Intrygi są dość ciekawe, wydarzenia prawdopodobne, ale romans jest.. no wg. mnie jakoś źle się rozwijał. Tzn. w pewnym momencie go nie było i nagle już był. Tak puff! Muszę przyznać, że również w połowie książki zaczęłam powtarzać w myślach: "Proszę, niech nie będzie tam trójkąta miłosnego. Proszę, niech nie będzie tam trójkąta miłosnego." I chyba zadziałało :D 

Największym plusem książki są chyba jednak jej ostatnie strony - nie dlatego, że książka się w końcu kończy, Złośliwcy! Ale dlatego, że mamy niezły zwrot akcji. 

Ogólnie zatem polecam, jeśli jeszcze nie znudziły się Wam dystopie, 16latkowie i literatura młodzieżowa. A ja lecę czytać kolejną książkę ;)

Psst! Brać się za drugi tom? 

23:32:00

Wyrd Sisters

Wyrd Sisters
Tytuł: Trzy wiedźmy
Autor: Terry Pratchett
Rok: 1988

Wszyscy fani Pratchetta na pewno śledzą prenumeratę, dzięki której mogą co drugi czwartek powiększyć swoje zbiory o dzieła tego autora. Ja jego fanką nigdy nie byłam, ale zostałam zmuszona do przeczytania tej pozycji. Bo o wiedźmach, bo zabawne, bo Shakespeare! No to skoro tematyka tak bardzo w moim klimacie, to czemu nie?

   Huczała wichura. Błyskawice raz po raz kłuły ziemię, niby niezręczny skrytobójca. Grom przetaczał się tam i z powrotem po ciemnych, chłostanych deszczem wzgórzach.
   Noc była czarna jak wnętrze kota. Można by uwierzyć, ze właśnie w taką noc bogowie przesuwają ludzi niczym pionki na szachownicy losu. Pośród tej burzy żywiołów ogień migotał pod ociekającymi krzewami kolcolistu jak obłęd w oczach łasicy. Oświetlał trzy przygarbione postacie. Kiedy zabulgotał kociołek, ktoś zajęczał przeraźliwie:
   - Rychłoż się zejdziem znów?
   Zapadło milczenie.
   Aż w końcu ktoś inny odpowiedział tonem o wiele bardziej zwyczajnym:
   - Myślę, że dam radę w przyszły wtorek. 
I rzeczywiście książka od pierwszych stron zaczyna się od komicznych scen, zabawnych dialogów i dobrze znanego wątku. Król ginie, dziedzic jest, ale trzeba go ukryć, zły książę przejmuje władzę, itp., itd. I wszystko fajnie. Książkę czyta się szybko. Śmierci zawsze mówi "Caps Lockiem", są wiedźmy, koty, zbrodnie i zbolałe królestwo, któremu trzeba pomóc nawet jeśli nam wpajano, że osoby władające magią nie powinny się mieszać w sprawy śmiertelników.

   Jednakże jego osobisty lekarz wyjaśnił, że jest to śmierć z przyczyn naturalnych. Bentzen odwiedził księcia i wytłumaczył, że upadek ze schodów ze sztyletem w plecach to choroba wywołana przez nierozsądne mielenie językiem.  
   Zaraziło się nią już kilku członków królewskiej gwardii, którzy mieli kłopoty ze słuchem. Wybuchła niewielka epidemia. 

No i fajnie. Ale czegoś mi w tej książce brakuje. Ogólnie czas spędzony dobrze, ale czuję niedosyt. Mam wrażenie, jakbym przeczytała książkę niższych lotów, niewymagającą intelektualnie, prostą. Wprawdzie zakończenie, które wydawało mi się, że będzie przewidywalne okazało się bogate w zwroty akcji, to i tak czegoś mi brakuje. 

Przyjaciółka pisze pracę magisterską z tłumaczeń Pratchetta na język polski i tak sobie wynotowałam nawet co zginęło w przekładzie. Np. to, że Magrat ciągle zbywa Błazna hasłem, że będzie myła włosy. Dla polskiego czytelnika brzmi to jak jakaś dziwaczna wymówka, ale w języku angielskim ten zwrot naprawdę funkcjonuje, kiedy nie wiemy co sensownego powiedzieć, a nie do końca umiemy się wymigać, żeby nie brać w czymś udziału!

Tak samo zwrot, że coś kosztowało "rękę i nogę". To znaczy bardzo dużo. Niekoniecznie chodzi o to, że dłużnik ma oddać części ciała (chociaż to mi trącą Kupcem weneckim - zupełnie podejrzewam niezamierzona intertekstualność, bo w oryginale wygląda mi to na żart sytuacyjny po prostu). Ot takie refleksje. 
W każdym razie jeśli chodzi o te odwołania do Shakespeare'a to znajdziemy aluzje, a nawet całe cytaty z sonetów, Makbeta, Hamleta, Jak wam się podoba i wielu innych.  Wyraźnym nawiązaniem jest również nazwa teatru "Disk" do The Globe - teatru, który ma oznaczać wszystko, bo wszystko znane na świecie ma się znaleźć również w teatrze. To akurat fajna sprawa, bardzo przemyślana, bo przecież wszystko dzieje się w Świecie Dysku!

A na zakończenie chciałabym wrócić do dwóch cytatów, które pozostały mi w pamięci:

   Babcia Weatherwax często bywała zagniewana. Uważała to za swój mocny punkt: szczery gniew jest jedną z największych twórczych potęg wszechświata. Trzeba jednak nad nim panować. To nie znaczy, że można pozwolić mu wyciekać i znikać. Należy go spiętrzyć, ostrożnie, żeby osiągnął spad roboczy, pozwolić mu zalać całe doliny umysłu i dopiero wtedy, kiedy cała konstrukcja ma za chwilę pęknąć, otworzyć wąską rurę u samej podstawy, by twardy jak stal strumień gniewu pchnął turbiny zemsty. 
   Można być pewnym tylko jednego: że dobry seks nigdy nie trwa dość długo.

Tak więc widzicie, że nie do końca potrafię książkę ocenić. Chyba jednak Pratchetta nie pokocham. Ale czytanie jego książek nie jest istną katorgą. Wręcz przeciwnie, to całkiem przyjemna rozrywka.

A czy Wam się książka podobała? Sięgać po Wyprawę czarownic? Koniecznie zostawcie swoje opinie w komentarzach!

19:23:00

Nadchodzą Święta!

Nadchodzą Święta!
Kochani!

W związku z tym, że Rudej mija szał na Halloween wchodzimy w kolejną fazę roku, czyli Boże Narodzenie! Oznacza to, że powoli, z żalem chowamy nietoperze, szkielety i pająki, a wyciągamy pulchne bałwanki, Mikołaje i.. zmieniamy opony na zimowe! :D 

Ale zanim zmienimy sezonowe dekoracje warto pomyśleć o prezentach dla najbliższych. Nikogo nie zdziwi, że Ruda zawsze dostaje książki. Nikogo też nie zaskoczy, że Ruda wciska książki wszystkim dookoła i jara się jak Wojewódzki swoimi ripostami, kiedy komuś dany tytuł się spodoba. Zdarza się, że sugerując się zainteresowaniami najbliższych czasem przedobrzę i trafię jak kulą w płot, ale kto nie ryzykuje ten... ten nie ma nerwicy w sumie.

W każdym razie, chciałam Wam zaproponować inspiracje i pomysły, które mogą pomóc w przedświątecznym szale zakupowym. Bo o ile nie jesteśmy pewni czy skarpetki dziesiąty rok z rzędu są oryginalnym prezentem, albo czy świeczka w kształcie choinki zamiast pachnieć jak rześki poranek na łonie natury nie będzie cuchnąć jak zwietrzałe mydło, to zawsze możemy poszukać czegoś nowego. Wiem, że czasem trudno wybrać odpowiedni tytuł dla kogoś innego. Ale jeśli wiemy, że dana osoba lubi czytać książki, to czemu nie pójść w gadżety? Ostatecznie czy ktoś kiedykolwiek powiedział Wam, że ma za dużo zakładek do książek? 

Na pierwszy ogień idzie lekka, metalowa zakładka, do której przywieszki można sobie dowolnie wybierać. Moja własna jest w kształcie smoka, ale czemu komuś nie miałaby pasować bardziej kotwica?
http://pl.dawanda.com/product/88395303-zakadka-z-kotwic

Znalezione na: DaWanda
Cena: 32,99 zł


W ciemne, zimowe wieczory z książka panorama ulubionego miasta może przypominać nam o wakacjach. Mi najbardziej spodobał się Londyn, ale jak dobrze poszukamy to znajdziemy inne metropolie.
https://www.etsy.com/listing/118679645/london-england-bookmark-hand-cut

Znalezione na: Etsy
Cena: ok. 32,69 zł

Zakładka nie tylko dla Dorotek. Trochę czarnego humoru zawsze w cenie!
https://www.etsy.com/listing/82444325/wicked-witch-bookmark-inspired-by-wizard?ga_order=most_relevant&ga_search_type=all&ga_view_type=gallery&ga_search_query=bookmark&ref=sr_gallery_13
Znalezione na: Etsy
Cena: ok. 102,29 zł

Sama nie mogę się jakoś przyzwyczaić do magnetycznych zakładek, ale te wyglądają super.
https://www.etsy.com/listing/239448684/bookish-mini-magnetic-bookmarks-mini-3?ref=shop_home_active_11
Znalezione na: Etsy
Cena: ok. 27,64 zł
http://www.ebay.com/itm/STAR-WARS-MAGNETIC-PAGE-CLIPS-BRAND-NEW-BOOK-READING-BOOKMARK-VADER-4610-/121599301422?hash=item1c4fe2172e:g:w4IAAOSwPhdVCZ5v
Znalezione na: eBay
Cena: $6.50

Taka zakładka nie musi być tylko w książkach Tolkiena. Chociaż aż się prosi, żeby tak było.
https://www.etsy.com/listing/182332765/hobbit-and-fellowship-silhouette?ref=shop_home_active_4

Znalezione na: Etsy
Cena: ok. 18,48 zł

Czasem, gdy nie mam pod ręką żadnej z ulubionych zakładek (bo na przykład czytam 5 książek na raz) sięgam po kolorowe naklejki! Zawsze wywołują uśmiech, nie niszczą kartek i jeszcze można coś na nich zanotować.
Znalezione na: eBay
Cena: $0.99

Zwiewne i eteryczne motyle wyglądają delikatnie i ciekawie. Bo książki mogą wyglądać bajecznie nawet gdy je zamkniemy.
http://www.ebay.com/itm/Cute-2Pcs-Butterfly-Shape-Exquisite-Mini-Bookmark-Stationery-Reading-Accessories-/231579983170?hash=item35eb3e1d42:g:MUoAAOSwxYxUvMCQ
Znalezione na: eBay
Cena: $0.74

I ostatnia propozycja - elegancka i delikatna. Trochę ją odradzam takim szałaputom jak ja, bo może się łatwo wyginać.
http://www.ebay.com/itm/1pcs-Note-Metal-Animal-Bookmark-Novelty-Ducument-Book-Marker-Label-Stationery-/252038803980?hash=item3aaeaef20c:g:eGQAAOSwjVVVtZyR
Znalezione na: eBay
Cena: $0.99



P.S.
Zakładki samodzielne wyszperane z internetowej otchłani. Ceny nie zawierają kosztów przesyłki.
Po kliknięciu w obrazek zostaniemy przeniesieni do konkretnego sklepu, ale zachęcam gorąco do samodzielnych poszukiwań! :)

19:26:00

Okruchy dnia

Okruchy dnia
Jeśli kiedykolwiek będę się zastanawiała jakie emocje wywoła u mnie jakakolwiek książka Kazuo Ishiguro, to w ciemno mogę powiedzieć, że będzie to bezgraniczny smutek. To już druga pozycja tego autora, która pozostawia mnie w zadumie i nie ze łzami w oczach, ale z całymi mokrymi plamami na ostatnich stronach książki. 

Tytuł: The Remains of the Day (English)
Autor: Kazuo Ishiguro
Rok: 1989

Narratorem i głównym bohaterem książki jest kamerdyner Stevens, który wybiera się na wycieczkę po kraju, w celu spotkania kobiety, która przed wielu laty z nim pracowała w tej samej posiadłości. Z początku książka sprawia wrażenie leniwego i spokojnego opisu zwykłej, kilkudniowej przejażdżki. Stevens jednak nie tylko opisuje nam co go spotyka po drodze, ale przedstawia również mnóstwo wydarzeń z przeszłości, które są ze sobą na pozór tylko luźno powiązane. Jednak im dalej zagłębiamy się w lekturze, zaczynamy rozumieć jakim człowiekiem jest główny bohater - metodyczny, skrupulatny, bezgranicznie oddany swojej pracy. Szanujący konwenanse zawodu aż do granic rozsądku, co kosztuje go bardzo wiele. Zbyt wiele, chociaż sam się do tego nie przyznaje ani przed sobą, ani przed czytelnikiem. 
To podróż człowieka, który tęskni za tym co przeminęło, który żałuje, że być może nie podjął w życiu innych decyzji i który ostatkiem sił próbuje sprostać wymaganiom sytuacji, w której się znajduje obecnie. 

Główny wątek książki opisuje rok 1956 - koniec imperium, upadek wielkości i tęsknota za czasami wiktoriańskimi wyrażona jest raczej ogólnym nastrojem niż żalem wyartykułowanym wprost. Retrospekcje dotyczą lat 30tych ubiegłego wieku i sytuacji politycznej w Europie, dając nam obraz jakim człowiekiem był lord, któremu służył narrator i jaką niezłomnością i lojalnością  charakteryzuje się Stevens, oraz do jakiego ideału kamerdynera dążył.

Zawód, który Stevens doprowadza do perfekcji i można czasem pomyśleć, że również do absurdu, przedstawiony jest z szacunkiem i budzi podziw, mimo że wielokrotnie będziemy się sprzeciwiać postępowaniu głównego bohatera i oskarżać go o brak emocji i szorstkość. Całą tę opinię jednak zmienimy, a przynajmniej ja zmieniłam, na ostatnich stronach, kiedy Stevens w końcu sam zaczyna przyznawać się do swoich uczuć i wątpliwości. Co smutniejsze, spogląda w przyszłość z niepewnością, mimo że stara się uczynić wszystko, aby sprostać nowym wyzwaniom. 
Książka porusza, mimo że na pozór napięcie wcale nie rośnie, a wydarzenia nie trzymają nas w dużej niepewności. Jednak docieramy ze Stevensem do celu podróży i tak jak on nie możemy się doczekać zakończenia wyprawy. Ishiguro ma dar opowiadania historii powoli, spokojnie, w taki sposób, że sami nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo jesteśmy przesiąknięci atmosferą wydarzeń i jak bardzo chcemy się dowiedzieć co będzie dalej. Tylko po to, aby zacząć szlochać nad książką w środku nocy. 

Nie wiem jak ogromnego plusa powinnam postawić takiej książce. Minęło kilka dni, a ja nadal odczuwam ból głównego bohatera. Cóż, emocjonalna trauma chyba już zawsze będzie dla mnie wyznacznikiem wspaniałej książki. 
Książka, która otrzymała nagrodę Booker Prize szybko doczekała się ekranizacji (Okruchy dnia 1993) z Anthony Hopkinsem i Emmą Thompson w rolach głównych. Ponadto w filmie grali również Christopher Reeve, Hugh Grant, Lena Headey, James Fox czy Peter Vaughan (Gra o tron). Film otrzymał 8 nominacji do Oscara, 5 do Złotego Globu i 6 do nagrody BAFTA. Co w sumie nie dziwi, bo Anthony Hopkins mógłby zagrać kłodę drewna i i tak byłby to majstersztyk. :)
Osobiście filmu jeszcze nie widziałam, ale teraz koniecznie poświęcę mu więcej uwagi. A książkę polecam całym sercem. Dajcie znać czy ją czytaliście i jakie na Was zrobiła wrażenie.

16:56:00

Warsztat tłumacza

Warsztat tłumacza
Dzisiaj nie będzie o książkach przeczytanych dla przyjemności. Dzisiaj o książkach narzuconych przez realia zawodowe.

Można by się zastanowić, czy praca tłumacza naprawdę wymaga przeczytania książek teoretycznych? Czy studia same w sobie przygotowują nas do zawodu? Czy po przeczytaniu tej książki będę wiedziała jak przetłumaczyć a vista mandat karny? Otóż odpowiedź zawsze brzmi: nie. Wielu tłumaczy nie zastanawia się, co by powiedział Eugene Nida albo Roman Jakobson, gdy tłumaczy umowę najmu. A na studiach nikt nas nie nauczy praktyki. Nawet na wykładzie dotyczącym przekładu usłyszałam ostatnio, że studia przygotowują nas do tematu czysto akademicko. Czytaj: warsztat tłumacza, czyli jak ten zawód naprawdę powinno się wykonywać, jak pracować na CATach, jak zawierać umowę z klientem lub choćby nawet to, jak edytować tekst, jest na uniwersytecie tematem tabu. Swoją drogą dowiadując się tego na piątym roku można się zadławić pianą, która toczy nam się z pyska. Bo jakiekolwiek podstawy praktyczne byłyby mile widziane. Owszem, teorie znać trzeba. Historia i podwaliny zawodu zawsze w cenie. Ale bez wiedzy praktycznej to na nic...
Tytuł: Translation (English)
Autor: Juliane House
Rok: 2009
Książka jest bardzo przystępnym teoretycznym tworem, który napisany jest językiem prostym i przejrzystym. Autorka opisuje czym jest tłumaczenie, na jakie rodzaje się ono dzieli i jak jest postrzegane (głownie przez teoretyków dziedziny). Podkreśla zawsze przy tym istotę dialogu między kulturami i szybki rozwój ekonomiczny państw. Następnie przechodzi do zagadnienia najbardziej złożonego, czyli równoważności tekstu tłumaczonego i oryginalnego (equivalence). Mimo ogromu teorii, w końcu docieramy do przykładów, które, bądź co bądź, trochę mnie zdziwiły. 
Autorka bowiem z absolutnym zachwytem prezentuje przekład książki Mrs Christmas Penny Ives z angielskiego na niemiecki, gdzie tłumacz pozwolił sobie wg mnie na zbyt wiele. 
Oryginał: 
Finally she put on her red suit and hat. No one would recognize her now. 
Glosa z niemieckiego przekładu:
Next morning she got started: early in the morning Mrs Xmas got up, put on her red coat and put on her hat. Father Xmas got a good-bye kiss.

I dalszy wywód autorki przedstawia nam jak cudownie tłumacz odwrócił stereotypowe buziaczki, które mężczyzna wysyła kurze domowej, podczas, gdy on idzie zarabiać miliony na dom, jej zachcianki i dzieci. I krew się we mnie gotuje, bo jak tłumacz miał inny pomysł na książkę, to mógł ją sam napisać! Emancypacja emancypacją, równouprawnienie fajna rzecz, ale skoro Pani Mikołajowa się przebiera, żeby nikt jej nie poznał, to chyba nie powinniśmy tego zmieniać na feministyczne widzimisię tłumacza. 

Są różne teorie dotyczące tego zawodu - albo zaznaczamy obecność tłumacza, albo nie. Albo zostawiamy oryginalne nazwy, aby nadać książce orientalny klimat, albo staramy się przełożyć wszystko na nasz język i kulturę. Ale w książce spotykam się z teoriami, że jeśli tłumacz ma silne zapatrywania polityczne dotyczące tłumaczonej kwestii, to może sobie podkolorować tłumaczenie. Na litość boską! Tłumacz jest tylko medium między autorem wypowiedzi a odbiorcami. Nie wpitala się przysłowiowo między wódkę a zakąskę, bo nie podoba mu się, co autor powiedział. Nie tupie nóżką i nie strzela focha, bo to co tłumaczy kłóci się z jego moralnością i światopoglądem. Przecież to nie o to chodzi! Niech każdy samodzielnie przeczyta tekst i się do niego ustosunkuje, ale niech tłumacz nie nagina rzeczywistości pod swoje humory.

Czy może to ja zbyt żywiołowo reaguję na tego typu ekscesy? Tłumacze, proszę, wypowiedzcie się...

Po takich przykładach człowiek może ochłonąć czytając o tym, jak najlepiej zbadać proces tłumaczenia i jakie wątpliwości budzą poszczególne metody (np. think aloud protocol). 
Ponadto autorka rozwodzi się przez chwilę na temat pedagogicznego wykorzystania tłumaczeń. Dawno już uznano, że tłumaczenie zdań podczas nauki języka obcego jest złe i należy tego unikać jak ognia. Z własnego doświadczenia i z metod jakie stosuję na lekcjach mogę zaobserwować bardzo korzystny wpływ takich ćwiczeń na procesy porównawcze L1 i L2. I tutaj House również proponuje, aby spojrzeć przychylnym okiem na tego typu praktykę. 

Książka zawiera na końcu spis wszystkich wykorzystanych tekstów, oraz krótkie opisy dotyczące zarówno zaawansowania pozycji, jak i tego jakie informacje możemy znaleźć w dodatkowej lekturze. 

A na zakończenie: słowniczek! Wbrew pozorom dość pomocny. Można bowiem przypomnieć sobie czego dotyczy jakieś zagadnienie bez zagłębiania się ponownie w lekturę i szukania odpowiedniego fragmentu książki. 

Koniec końców książka jest chyba pisana bardziej dla laików niż znawców tematu. Daje ogólny zarys problemów jakie mogą towarzyszyć tłumaczeniom, ale jest to głownie analiza teoretyczna. I prawie niedostępna w Polsce...

Za to drugi tytuł jest dostępny.

Tytuł: Kodeks tłumacza przysięgłego z komentarzem
Rok: 2005
Ta pozycja zadowoliła mnie o tyle, że omówione są w niej kwestie praktyczne zawodu tłumacza. Nie wszystkie, ale takie, które mogłyby budzić wątpliwości. O ile sam kodeks jest pozycją krótką i możliwą do pobrania w internecie, to 'Vademecum tłumacza przysięgłego' można znaleźć tylko w druku. I osobiście uważam, że warto ten rozdział przeczytać. Omówiono w nim bowiem wszystkie artykuły kodeksu, przekształcając suche przepisy w bardziej życiowe sytuacje. Ponadto znajdziemy tam rozdział poświęcony historii zawodu, dowiemy się kto jest patronem tłumaczy i kiedy tak naprawdę ich rola została dostrzeżona przez świat. Przez wieki bowiem zawód tłumacza był niedoceniany, gdyż sami tłumacze owszem, przyczyniali się do dialogu kulturowego, ale nie byli w ogóle zauważani.

Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero po II wojnie światowej, kiedy rola tłumaczy w rozstrzyganiu o ludzkich losach nabrała przełomowego znaczenia w dziejach ich zawodu. W czasie procesów norymberskich przeciwko zbrodniarzom wojennym (1945-46) po raz pierwszy zastosowano tłumaczenie symultaniczne zamiast konsekutywnego, co zostało później przyjęte w codziennej praktyce ONZ i innych organizacji międzynarodowych. Dostrzeżono wtedy również wysoką rangę tego zawodu. 

Na końcu książki umieszczono suplement zawierający teksty najważniejszych - z punktu widzenia tłumacza - ustaw, aktów prawnych i dokumentów.

Ogółem, wszystko co istotne zawarte zostało w jednym miejscu!

13:59:00

Czekając na barbarzyńców

Czekając na barbarzyńców
Pierwsze śniegi i pierwsza książka z syllabusa za nami. Zazwyczaj nie łączę takich wiadomości w jednym zdaniu, ale w tym roku pogoda spłatała nam figla. Chociaż biorąc pod uwagę, że ostatnio zarzucono mi, że czytam tak wolno, że nie ogarnę książki zanim jej ekranizacji nie ściągną z afisza, to może zdanie otwierające ten post jest jak najbardziej na miejscu...

Na pierwszy ogień akademickich dysput poszedł J.M. Coetzee. Znowu. Bo poprzedni rok na studiach zaczęłam z Disgrace.

Tytuł: Waiting for the Barbarians (English)
Autor: J.M. Coetzee
Rok: 1980
Jednym z moich ulubionych zdań opisujących wrażenia po przeczytaniu jakiejś pozycji jest: "Książka mi się podobała, bo autor dostał Nobla". Poważnie? Nie podobało Ci się to o czym lub o kim jest powieść? Ani może sposób w jaki została napisana? A może po prostu jest to dziesiąta pozycja tego autora, którą przeczytałeś/przeczytałaś i tak podoba Ci się jego twórczość, że wrzucasz tę pozycję do wyświechtanego już wora ekstazy, bo wszystko jest na jedno kopyto, więc kolejny "lajk" uzasadniony? W sumie taką opinię też bym przyjęła ze spokojem.

Ale dlatego, że autor dostał Nobla? To oznacza, że podobała Ci się pozycja tylko dlatego, że ludzie mądrzejsi i bardziej oczytani uznali twórczość Coetzee'ego za wybitną. To jak obejrzeć film i stwierdzić: "Podobał mi się, bo dostał Oscara". Niesamowite. Jak dobrze słyszeć młodych ludzi tak świadomie kreujących własne opinie.

Wracając jednak do samej książki, to nie byłam nią rozczarowana, bo od początku spodziewałam się tego, że mnie nie zachwyci. Już wcześniej omawiałam pojedyncze rozdziały. Tytuł aż kole w oczy odwołaniem do Czekając na Godota Becketta. Fabuła jest prosta, stosunkowo płytka i irytująca. 

SPOILER!

Źli ludzie są źli, główny bohater zmienia zapatrywania polityczne (Coś jak Kmicic. Widocznie tylko za to dają Nobla z literatury.), cierpi i ma problemy z potencją. Seksualność książki (kolejnej o tym samym zresztą) krąży wokół tego, że nasz bohater, który żali się na obwisłość wszystkiego od skóry na szyi aż po genitalia, nie umie zrozumieć dlaczego dziewczyna, którą przygarnia jedynie w celu zaspokojenia swoich seksualnych potrzeb nie oddaje mu się z równym zapałem. Alegoryczne mycie stóp niczego nie ułatwia, bo wspomniana kobieta utożsamia obleśnego dziada z oprawcami, którzy ją okaleczyli. Olśnienie spływa na faceta dość późno i wtedy to już nawet viagra by mu nie pomogła. Odstawia dziewczynę do swoich, a źli ludzie później oskarżają go o kolaborację z owymi barbarzyńcami. Następne przygody naszego bohatera (oprócz tortur i głodu) są dość irracjonalne, ale koniec końców źli ludzie kończą jak Niemcy pod Moskwą, jak Napoleon pod Moskwą, jak.. wszyscy, którzy próbowali przeprowadzić atak na terenie i w klimacie, którego nie znają. A barbarzyńcy nie przychodzą. A to niespodzianka!

PO SPOILERZE

Z punktu widzenia wyższych idei książka jest o tym jak Imperium brytyjskie, pod postacią jego przedstawicieli samo wyniszcza osadę na swojej granicy. Barbarzyńcy nie muszą kiwnąć nawet palcem, a ludzie, którzy naprawdę z nimi obcowali nie widzą nic złego w swoistej symbiozie życia i nie wchodzeniu sobie w paradę. Jako główne przesłanie książki uważam stwierdzenie, że arogancja i brutalność nie popłacają, a zwykłe ludzkie odruchy mimo że w cenie, mogą nam przysporzyć wiele cierpień. Pan potrzebuje sługi, żeby czuć się panem. Mężczyznom w pewnym wieku już nie staje z przyczyn różnych. A kolonializm był be. Bardzo be.

12:22:00

The Legend of Sleepy Hollow

The Legend of Sleepy Hollow
Rozpoczął się ten magiczny moment, kiedy bez zażenowania i krzywych spojrzeń można się zawinąć w koc z herbatą i książką. Jest zimno, wieczory są ciemne i ponure i depresja jest oficjalnie akceptowanym zjawiskiem społecznym :) Ale poza tym zbliża się Halloween! Moje ulubione święto w roku! I nie ze względu na komercyjny szał na nietoperze, pajęczyny i kapelusze czarownic, ale dlatego, że od zawsze byłam pod ogromnym wrażeniem celtyckiego Samhain, które oznaczało koniec lata. Sama zmiana pór roku to jedno, ale wszystkie kwestie związane z wędrówką dusz zmarłych w tym pogańskim znaczeniu przyprawiają mnie o rumieńce i niespokojne zainteresowanie. Jako jedno z czterech świąt celtyckich nie związanych z cyklem solarnym (o czym pisałam gdzieś u Sapkowskiego i na pewno napiszę recenzując Obcą) wywołuje u mnie dreszcz emocji i fascynację dawnymi wierzeniami. Kto będzie się zatem dziwił, że sięgnęłam po...

Tytuł: The Legend of Sleepy Hollow (English)
Autor: Washington Irving
Rok: 1820
Wprawdzie jestem w trakcie czytania Obcej i znów rzuciłam się w wir zajęć i pracy, to mimo wszystko znalazłam czas na przeczytanie pozycji, do której od dawna nie mogłam dotrzeć. Zdaję sobie sprawę, że to jedynie krótkie opowiadanie, ale jednak zrobiło na mnie wrażenie pod tym względem, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego!
Wychowana wręcz na ekranizacji Tima Burtona myślałam, że opowiadanie jest tak samo mroczne, straszne i przerażające jak film. Jakie było moje zdziwienie, gdy dobrnęłam do końca i w zasadzie nie doczekałam się scen, które zmroziłyby mi krew w żyłach.

Byłam wręcz zła, co teraz odbieram z lekkim rozbawieniem. Otóż jeśli ktoś widział Jeźdźca bez głowy, to zna specyficzne klimaty Burtona, kojarzy kreację Johnnego Deppa i świetnie wspomina nagrywanie filmów na kasety. Ale ten film jest jedynie oparty na opowiadaniu, które było inspiracją dla głównego wątku, lokalizacji i postaci, a nie wierną kopią przeniesioną na ekran.
 
No i bohaterowie się zgadzają. Po części. Mamy główną postać: zafascynowanego magią i legendami, ubogiego nauczyciela, który swoją posturą raczej wzbudza śmiech i pogardę niż sympatię czytelnika. Sam jego opis wskazuje na to, że autor miał niemały ubaw opisując długie kończyny i wyłupiaste oczy, którymi charakteryzuje się Ichabod Crane (crane - ang. żuraw). Patrząc na umiłowanego przeze mnie w tamtych czasach Johnnego, trudno nie dopatrzeć się komicznych min, gestów i nieporadnych ruchów, które jak najbardziej odpowiadają pierwowzorowi z opowiadania, jednak nie wzbudzają w nas lekkiego obrzydzenia.
 
Według mnie Ichabod z opowiadania jest paskudny i nieprzyjemny. Pomijam już jego aparycję, ale jego charakter i zachowanie są odpychające i niesmaczne. Belfer bowiem wie komu się przypodobać, z którymi uczniami się zadawać, aby dostać obiad i ciastka, a wybranka jego serca nie jest wcale celem jego zalotów ze względu na płomienne uczucia. Nauczycielowi chodzi jedynie o posiadłość i dochody, które objąłby w posiadanie po ślubie, a co za tym idzie i zmianę pozycji społecznej. Jest zarozumiały, cwany, oślizgły i komiczny, w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wiodąc prym jako człowiek wykształcony, zaraz po pastorze, stanowi osobistość Sennej Kotliny i wykorzystuje to najlepiej jak umie. 
 
Jego rywal natomiast, Brom Bones, czyli w zasadzie Abraham Van Brunt, który w filmie był osiłkiem i błaznem, w opowiadaniu okazuje się szorstki i nieokrzesany, ale w sumie dobroduszny i zabawny. Jest samcem alfa Kotliny, lekkim hulaką i uosobieniem męskości, ale cieszy się poważaniem społeczności i zyskał moją sympatię dużo szybciej niż pokraczny i fałszywy Ichabod. Brom również stara się o rękę Katriny Von Tassel i stąd się biorą wszystkie złośliwości między nim a Ichabodem.

Swoją drogą biedna Katrina jest opisana w sposób tak przedmiotowy, że aż boli. Irving zrobił z niej rozpieszczoną, pustą, kapryśną kokietkę, która zdając sobie sprawę, że jest najurodziwszą i najbogatszą panną w okolicy może sobie pozwalać na wszystko. To przykre. 

W każdym razie, fabuła rozkręca się tak jak w filmie i kończy jedynie na nieszkodliwym żarcie, którego w ekranizacji również doświadcza główny bohater. I to w zasadzie tyle. Żadnych nadprzyrodzonych przygód, a jedynie wykorzystanie legendy o Bezgłowym Jeźdźcu w celu wykurzenia konkurenta, którego panna i tak już spławiła.
Jeśli szukać innych ekranizacji, to wariacji na temat znajdziemy mnóstwo. Moje serce oddałam już raz na zawsze adaptacji Burtona, ale uwagę muszę poświęcić serialowi, który chyba najbardziej odbiega od oryginalnego opowiadania. Jeździec bez głowy w wersji telewizyjnej właśnie rozpoczął emisję 3 sezonu. Jeszcze nie obejrzałam żadnego odcinka, ale mam zamiar poświęcić na to niejednej weekend. Czy ktoś z Was uznaje to za ciekawą adaptację? Co sądzicie o przełamaniu ram czasowych i takiej wersji Ichaboda:
Dla zainteresowanych przeczytaniem opowiadania uwaga: ja dorwałam tekst w języku angielskim, ale gdzieś po internecie krąży wersja polska pt. Legenda o Sennej Kotlinie. Wystarczy zgooglować, a jakiś pdf na pewno wyskoczy ;)

20:43:00

Rękopis znaleziony w smoczej jaskini

Rękopis znaleziony w smoczej jaskini

Tytuł: Rękopis znaleziony w smoczej jaskini
Autor: Andrzej Sapkowski
Rok: 2001

Aż wstyd się przyznać ile czasu mi zajęło przeczytanie tej książki. I nie dlatego, że nie jest ciekawa! Jest po prostu.. inna! To kompendium wiedzy o literaturze fantasy, którą pożyczył mi mój Wiking. I pożyczył ją chyba rok temu. Było to tak dawno, że nawet nie pamiętam... (z tego miejsca dziękuję za cierpliwość).
 
Za książkę zabrałam się szybko, ale wykończyły mnie nazwiska, daty i liczby, których jeszcze tak dobrze nie kojarzyłam. Sapkowski bowiem zaczyna od wyjaśnienia czytelnikom czym fantasy tak naprawdę jest, a czym nie jest i surowo grozi palcem, abyśmy już nigdy więcej się nie mylili w definicjach, bo inaczej strzeli nam drewnianą linijką po łapach. Bądź po pysku. Zależy kto go bardziej zdenerwuje. A on się nie patyczkuje.

Zatem oprócz definicji i historii gatunku mamy przedstawione ważne postacie, bez których smoków, magii i właściwego oręża nie byłoby w ogóle. Przestróg stron parę poświęca na to, że gatunek ewoluował i że nie warto się obrażać na miano literatury fantasy, bo jak podają statystyki podaż i popyt się dogadują wcale nieźle. Czytaj: hajs się zgadza, więc nie pyskować, że jakaś książka jest o smokach, a nie o statkach kosmicznych. O! Jednak mimo odwalania Matejkowego Rejtana w imię obrony gatunku, Sapkowski dostrzega jego wady i wie gdzie wieje nudą, a co mocno kuleje jeśli chodzi o oryginalność. Plus za obiektywizm.

Za niezmiernie pouczający uważam spis pojęć, terminów i subgatunków, które autor wyjaśnia. Nieskromnie tworzy tam również swój własny podział, ale kto by się spierał. Wierzcie lub nie, ale niektóre definicje rozjaśniły mi pod rudą burzą włosów co się skąd wzięło i jak to rozróżniać. 

Po mniej więcej 50 stronach zaczyna się jednak w książce to czym mnie Wiking naprawdę skusił podtykając mi tę pozycję pod nos. "Mały Magiczny Leksykon Alfabetyczny" jest czymś absolutnie zaskakującym, ważnym, zabawnym i pouczającym. I to właśnie przeczytanie go zabrało mi tak dużo czasu. No bo wyobraźcie sobie jak czytacie Encyklopedię ciurkiem. No w końcu Was znużą hasła, których nie łączy fabuła.

Ale w "Leksykonie" i "Bestiariuszu" znajdziemy wszystko - od zabiegów literackich po legendy, od poszczególnych bóstw aż po całe mitologie (w skrócie), od postaci baśniowych po historyczne, które wpływ na fantastykę miały większy niż na państwa, którymi władały (tak Lwie Serce, do Ciebie piję)! Sapkowski opisuje nawet Dawne Dni, czyli cztery święta celtyckie nie związane z cyklem solarnym. ♥

Zagłębiając się w lekturze odnajdywałam coraz to więcej odniesień do współczesnej kultury, w której nie spodziewałam się czasem tak głębokich korzeni. No bo weźmy na przykład postacie z gier Blizzarda! 


Sonya - rudowłosa wojowniczka jest wzorowana na Rudej Soni:
Ruda Sonia (Marvel Comics, ale postac z opowiadania R.E. Howarda "The Shadow of the Vulture". Grana - fatalnie - przez Brigitte Nielsen w filmie "Ruda Sonja", jeszcze (znacznie!) gorszym od komiksów. "Znowelizowana" w serii ksiazek Davida C. Smitha i Richarda L. Tierneya.

Malfurion za to może mieć dwa archetypy - Łowczego Herna lub Rogatego Boga. Osobiście skłaniam się do tego drugiego. Zanim jednak jakieś dewoty podniosą głos, że to obraz diabła, to od razu wyjaśniam, że Chrześcijaństwo jak zwykle nie mogąc sobie poradzić z pogańskimi bóstwami zaanektowało obraz władzy i potęgi na coś co się musi kojarzyć źle. Woda z mózgu. Jak zwykle.

Spostrzeżeń, którymi chciałam się podzielić z Wami jest jednak więcej! Przyznam, że przeraziła mnie Freudowska analiza Pięknej i Bestii, że do gromkiego śmiechu doprowadzały mnie zjadliwe komentarze Sapkowskiego rzucane to tu, to tam i że czułam się wielokrotnie jak dziecko z mgły wychodzące, bo czy ktoś ma pojecie, że noszony na szyi Mjöllnir w X wieku stanowił znak rozpoznawczy przeciwników chrystianizacji krajów Północy? Następnym razem jak na straganie, wśród wisiorków zobaczymy młot Thora, będziemy mądrzejsi o taką ciekawostkę! Z uśmiechem również czytałam o Harrym Potterze czy Pieśni Lodu i Ognia, które w 2001 roku jeszcze były w powijakach, ale ciekawa przyszłość już wtedy im była przepowiadana i nawet autor Rękopisu... z zainteresowaniem przygląda się tym tytułom.

Sapkowski przedstawia nam legendy i postacie z całej Europy, od Hiszpanii i Francji po Rosję, zapędza się również w mitologię hinduską i demonologię muzułmańską, ale najwięcej uwagi poświęciłam podaniom z Irlandii i Wielkiej Brytanii. Czytając o tym co pisał Yeats, Spenser, o takich postaciach jak Tam Lin lub Thomas the Rhymer, przypominały mi się zajęcia na uczelni i wszystkie ballady i wiersze czytane w oryginale. (Pozdrowienia dla dr Spyry z Uniwersytetu Łódzkiego, który jest nieocenionym znawcą i pasjonatem tematu). 

Jednak czym Sapkowski ujmuje mnie za serce to to co i jak pisze o kobietach. Już od strony 19 wyjaśnia jak postrzegany był rynek fantasy i że żeńskie imię na okładce odstraszyłoby potencjalnych czytelników, którymi mieli być młodzi mężczyźni. Plus mizoginia. Stąd liczne pseudonimy. Jednak to o autorkach. A co o postaciach kobiecych? W pre-średniowiecznych podaniach kobiety wojowniczki były czymś normalnym i powszednim - Celtowie, Germanowie, Grecy - wszyscy oni uznawali, że kobieta ma siłę przebicia. 

Podobnie jak kobiety czarodziejki (o przykłady i archetypy których jest jeszcze łatwiej) wojowniczki stanowią w literaturze fantasy wyzwanie rzucone stereotypowi, w myśl którego kobieta może być wyłącznie nagrodą wojownika, a jedynym czynem, na jaki może się zdobyć, jest w tegoż wojownika ramionach omdleć. Występująca zaś w science fiction i fantasy nader często kanoniczna (tj. stereotypowa) postać "wolnej, dzikiej i nieujarzmionej Amazonki" służy fabule tylko tym sposobem, że po dłuższym lub krótszym okresie anarchistycznej wolności zostaje przez bohatera mężczyznę ujarzmiona i zredukowana do słodkiej kochanki lub jeszcze słodszej żony - przez co do Natury powraca Ład. Tolkiena trudno nazwać męskim szowinistą, ale Eowina, księżniczka Rohirrimow, może u niego przywdziać zbroję jedynie potajemnie i jednie na moment - potem znowu jest kobieca aż do bólu, żeby nie powiedzieć: rzygu.
Nie od rzeczy jest wspomnieć, że nasycenie gatunku twórczością pań autorek nader często powoduje przegięcie pałki w stronę przeciwną - damska fantasy staje się często manifestem wojującego feminizmu. (...) Ale co ciekawe (...) najlepsze postaci kobiet wojowniczek zawdzięczamy pisarzom mężczyznom.

Za strasznie długi cytat przepraszam, ale uważam go za szalenie ważny i podzielić się nim musiałam. Panie Sapkowski, za obiektywizm i tak trafne opisanie problemu - dziękuję. Za opisanie stereotypów postaci kobiecych również dziękuję! Uśmiałam się setnie, bo prawdziwszego i zjadliwszego komentarza bym nie znalazła! Ale to przeczytać musicie już sobie sami :D

Wiem, że wpis się wydłuża, ale muszę jeszcze napisać o miejscach, które są wspomniane w Rękopisie...! O miejscach, w których byłam, a żaden z przewodników nawet się nie zająknął, że coś ważnego (jedynie z punktu widzenia literatury najwidoczniej) tam się działo! Otóż rok temu odwiedziłam zamek Tintagel w Kornwalii, gdzie miała się rozgrywać akcja Tristana i Izoldy. To właśnie na tym zamku kochankowie żyli i mieszkali i.. no wiemy co robili. Pod tym samym zamkiem znajdują się Groty Merlina, ale kto by się tych baśni tam doliczył.
A w tym roku w Paryżu widziałam grób Jima Morrisona, którego dziewczyna, jak twierdziła przewodniczka, po jego śmierci podpisywała się jego nazwiskiem z sentymentu, mimo że ślubu nie mieli. Otóż... mieli!
Patricia Kennealy dodaje do swego nazwiska "Morrison", bo zawarła z Jimem Morrisonem ślub wikkański. 
Wicca - ruch czy też, jeśli kto woli, religia zrzeszająca współczesne czarownice. 
Pociśnięte trochę, bo chodzi o kult Bogini, Wielkiej Matki. A przynajmniej stąd się ten ruch wywodzi.

Zdaje się więc, że czasem przed wyjazdem trzeba zajrzeć nie tylko do przewodnika, ale i do pozycji na pozór wcale z podróżami nie związanymi, bo można się dowiedzieć z nich więcej niż byśmy się spodziewali. Czyli polecam poczytać. W ogóle.

Ale jeśli chodzi o Rękopis..., to polecam z całego serca. I na tym muszę poprzestać, bo ulubionych fragmentów mam jeszcze dziesiątki i zaraz recenzja wydłuży się do rangi eseju! Jeszcze często będę do niej wracać, bo wprawdzie nie jest to lektura na jeden wieczór, ale na pewno wzbogaci Was na lata i podsunie mnóstwo tytułów z gatunku fantasy, które koniecznie trzeba przeczytać.

12:24:00

Miasto popiołów

Miasto popiołów
Oj długą przerwę sobie zrobiłam od bloga. To jakiś dziwny rok dla mnie, ponieważ zazwyczaj w wakacje czytałam najwięcej książek, nadrabiałam wszystkie odkładane na później pozycje i nie podnosiłam wzroku znad kartek. A tu, o dziwo, w tym roku sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. W wakacje była praca, wyjazdy, kontuzje, osobiste aferki i dramaty i tak jakoś czytanie książek zeszło na drugi plan. 

Dla niektórych wakacje się już skończyły, dla mnie jednak trwają nadal. Jeszcze dwa tygodnie. I staram się cieszyć nimi najlepiej jak umiem, ponieważ to prawdopodobnie moje ostatnie tak długie, studenckie wakacje. 

Na wrzesień jednak przyszło mi zakończyć te pozycje, które rozpoczęłam w przeciągu ostatnich tygodni lub wcześniej. A że uzbierało się tego troszkę, to postaram się systematycznie dodawać recenzje. 

Tytuł: Miasto popiołów
Autor: Cassandra Clare
Rok: 2008

Jest to drugi tom serii The Mortal Instruments - czyli Darów Anioła. Pierwszy tom - Miasto kości - przeczytałam dlatego, że spodobała mi się ekranizacja. Po drugi tom sięgnęłam, bo obawiam się, że kolejnych adaptacji filmowych możemy się już nie doczekać. Wytwórnia filmowa spodziewała się znacznie większych zysków, ale niestety się zawiodła. W Internecie krążą plotki: że film był źle rozreklamowany, nie ten target odbiorców, może lepiej zrobić serial? Ale póki co na plotkach się kończy. Żadna produkcja nie ruszyła.

Przy okazji jest to pierwsza książka, którą przeczytałam na czytniku! Gdyby nie wątpliwej jakości źródła, z których książkę dorwałam, podejrzewam, że format nie byłby tak poszatkowany. Ale mimo paru błędów i licznych literówek (jak w przypadku pierwszego tomu zresztą) przez tekst udało się przebrnąć. Próba sił i zaprzyjaźnienie się z czytnikiem wypadły rewelacyjnie i z dnia na dzień jestem coraz bardziej zadowolona z zakupu PocketBooka :)

O ile Miasto kości zafascynowało mnie w sesji zimowej, to teraz, w wakacje, Miasto popiołów już się trochę gorzej spisało. Mam wrażenie, że w okresie, w którym powinnam się skupić na wszystkim innym niż czytanie książek, nie zwracam najmniejszej uwagi na jakość pożeranej pozycji. Ale mimo to książkę nawet teraz, czytało mi się bardzo szybko. 

Jej dużym plusem jest to, że wszystko dzieje się jak w filmie. Akcja przeskakuje ze strony na stronę jak z kadru na kadr. Nie ma dłużyzn, nie ma monotonii. Jak ma się dziać, to się dzieje! Dużym minusem książki jest jednak to, że wszystko dzieje się jak w filmie... Tak, dostrzegam markotność swojej opinii, ale naprawdę brakuje mi jakiejś chwili wytchnienia, czasu na jakąś refleksję, bo bądź co bądź, bohaterowie mają sporo na głowie i dużo się w ich życiu zmienia. 

Może jestem zbyt wybredna, bo to literatura dla młodzieży/młodych dorosłych, ale za dużo w tekście uproszczeń. Nie mówię tu, że książka jest płytka jak cała Akademia wampirów którą Wam opisywałam tom po tomie. Język nie jest prostacki, a prezentowane pomysły nie są idiotyczne. Tylko.. Brakuje mi głębi, która jest ostatnio tak pomijana w literaturze (również tej kierowanej do dojrzalszych odbiorców).

Ale ogólnie fabuła dostaje dużego plusa. Fantastyka rządzi się swoimi prawami i kreatywność autorki bardzo wpisuje się w moje subiektywne gusta. Problem trójkąta miłosnego, którego nie znoszę, a ostatnio mam wrażenie, że wszystkie niespełnione autorki uważają to za kartę przetargową w wydawnictwach, jest rozwiązany tak zgrabnie, że aż mi się miło zrobiło jak czytałam ostatnie rozdziały. A to dopiero tom drugi!

Wszystko to oznacza zatem, że dorwę się do kolejnego tomu - Miasta szkła, prawdopodobnie w czasie sesji, kiedy to ocena książki wypadnie jeszcze korzystniej, kiedy będę miała na głowie zakuwanie do egzaminów. :)

10:32:00

Birthday treat

Birthday treat
Redhead jest po urodzinach. Co oznacza, że stos książek do przeczytania znacząco się powiększył! I nie tylko mowa o tych papierowych wydaniach. Postanowiłam odstąpić trochę od mojego tradycjonalizmu i po długich i wyczerpujących zmaganiach z testami technicznymi i opisami sprzętowymi zdecydowałam się na zakup czytnika ebooków. Wybór nie był prosty, ponieważ nie znając się ani trochę na temacie musiałam najpierw się dowiedzieć na co zwracać uwagę i co będzie mi osobiście potrzebne. Ale udało się! I oto dzięki miłości i szczodrości najbliższych mogę się pochwalić takim oto cudnym stosikiem:

Na pierwszy ogień poszedł Hardy.

Tytuł: Z dala od zgiełku
Autor: Thomas Hardy
Rok: 1874

Klasyka gatunku, której jako fanka literatury angielskiej nie mogłabym sobie odpuścić za żadne skarby. W związku z ekranizacją, która w Polsce niestety zaledwie po miesiącu zeszła z afisza, wydania tej książki mają okładkę związaną z filmem. 

Po doświadczeniach z Hardym i jego Tessą, trochę obawiałam się jak fabuła będzie się rozwijać. Tak jak głosi okładka, jest to klasyczna opowieść o miłości. Ale dla fanów współczesnych romansideł, romansów i literatury erotycznej będzie ona ogromnym rozczarowaniem. Książka pisana w XIX w. różni się przecież znacząco od współczesnych dzieł. I dobrze! Właśnie to uznaję za jej ogromny plus. 

Bałam się również, że przyzwyczajona do książek, które mają 500 stron, a których akcja dzieje się zaledwie w przedziale kilkudniowym, będę się nudzić opowieścią, która opisuje miesiące i lata, przybliżając czytelnikowi szczegóły istotne dla fabuły, ale też takie, które stanowią swego rodzaju tło społeczne i kulturowe. Wszystkie moje obawy jednak okazały się płonne.
I tak jak mój Wiking stwierdził, że mam hopla na punkcie literatury, której nikt by nie wziął do ręki, tak z dumą stwierdzam, że pozycja ta bardzo mi się podobała. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że po rozreklamowaniu ekranizacji wiele osób sięgnie po Z dala od zgiełku, to nadal jest to tylko mały odsetek miłośników książek. A jest przecież coś satysfakcjonującego w przeczytaniu książki niszowej, starej, klasycznej.

Jak bardzo inne, piękne i głębokie są dialogi i opisy w takiej pozycji! Można się przenieść w czasie, nie tylko poznając losy panny Everden, ale również zastanowić się jak taką książkę czytali ludzie, którym była ona współczesna...
Rozmarzona kończę post. Mam zamiar jakoś dotrzeć do filmu, aby tradycyjnie porównać go z książką, którą polecam wszystkim miłośnikom klasyki i literatury angielskiej. Bo czasem warto oderwać się od współczesności, nowoczesności i przenieść się w świat niestety zapomniany, ale jakże piękny, głęboki i magiczny.

22:26:00

Ostatnie poświęcenie. Dosłownie.

Ostatnie poświęcenie. Dosłownie.
Zapowiadana przerwa od Gry o tron wygląda w ten sposób:

Tytuł: Ostatnie poświęcenie
Autor: Richelle Mead
Rok: 2010

Kolejna pozycja, której tytuł jest bardzo znaczący. Rozpoczęłam ją już jakiś czas temu, ale utknęłam w 1/5. Rzuciłam się w wir innych książek, innych zajęć i tak jakoś odkładałam na później i na później. Ale dosyć tego odwlekania. Ostatni tom Akademii wampirów nie przeczyta się sam. (I sam się nie odda do biblioteki). 

O ile W mocy ducha zniosłam całkiem znośnie jeśli chodzi o styl pisania, to tutaj w zasadzie mogę stwierdzić, że jest nawet odrobinę lepiej. Nadal odnajdujemy w tekście idiotyczne komentarze w najmniej odpowiednich momentach, ale na prawie 550 stron jest ich naprawdę niewiele. Dymitr nadal jest boski w walce, postacie wciąż są seksowne, gdy w ogóle o ich fizycznej atrakcyjności nie powinnyśmy myśleć, a jedwab nadal jest jedynym szlachetnym materiałem, w które obleka swoje wychudzone cielska arystokracja morojów. Swoją drogą byłoby miło, gdyby ktoś jednak zwrócił uwagę autorce, że monarcha może wyglądać równie dostojnie w wełnie czy żorżecie. Ale to jest najmniejszy problem. 
Znów początek książki mierzi tym, że wszystko jest nam przypominane i wykładane jak krowie na granicy. Mam bujną wyobraźnię, ale ciężko mi sobie wyobrazić sytuację, żeby ktoś przypadkowo zabrał się za czytanie 6 tomu cyklu nie znając treści poprzednich pozycji. Naprawdę ciężko. Ale cóż, widocznie takie przypadki się zdarzają i wydawnictwa, edytorzy i pisarze kładą nacisk na streszczenie głównych wątków w pierwszych rozdziałach. Zatem ok. Da się to przełknąć. 
Gorzej z najbardziej idiotycznym zdaniem w całej książce:
"Podejrzewałam, że ktoś mnie wrobił".
Uwaga spoiler!
Poprzedni tom kończy się morderstwem całkiem ważnej osobistości w świecie morojów i dampirów, a nasza główna bohaterka Rose Hathaway ląduje w areszcie, bo jest o tę zbrodnię podejrzewana na podstawie niepodważalnych dowodów. Ale jest dla nas oczywiste, bo narracja jest z punktu widzenia tej właśnie osóbki, że nie popełniła ona zbrodni, o którą jest oskarżana. Więc co do cholery ma znaczyć wyraz "podejrzewałam"!? Tzn., że jednak zachodzi taka możliwość? Że Rose w sumie nie jest pewna czy zabiła kogoś czy nie?  No to albo to zrobiłaś, albo jesteś wrabiana! Na litość boską, co tu podejrzewać? 
Po spoilerze.
Więcej uwag krytycznych jednak nie mam. Autorka przypomina sobie o duchach i wplata je ze średnią sprawnością w fabułę, ale jednak. Nie doszłam do wniosku, że połowę kartek można po prostu wydrzeć i wyrzucić do kosza, bo uwłaczają inteligencji czytelnika, więc to też duży plus. I na koniec przyznaję, że sama się w tę historię wciągnęłam i trudno było mi odłożyć książkę, skoro już tak daleko zabrnęłam. Bądź co bądź, w sumie kilka tygodni nad Akademią wampirów spędziłam. I cokolwiek bym złego o tym cyklu nie mówiła, to jednak nie był aż tak fatalny, skoro 6 pozycji przeczytałam.

(...) Nie wierzę w braterstwo dusz, nie do końca. To śmieszne sądzić, że tylko jedna osoba na świecie do nas pasuje. A co, jeśli twoja bratnia dusza mieszka w Zimbabwe? I umiera młodo? Myślę też, że powiedzenie "dwie dusze stają się jednym" jest śmieszne. Każdy musi pozostać sobą. Wierzę jednak w porozumienie dusz, które dopełniają się nawzajem.(...)


Trochę będzie mi brakować pewnie dowcipu Rose, trochę będę się złościć, czemu wątki postaci drugoplanowych nie był ładnie zakończone (nie wiemy co się z nimi dzieje już po punkcie kulminacyjnym). Ale chyba przygodę z całym cyklem mogę uznać za udaną. Jeśli doczekam się kiedykolwiek kolejnych ekranizacji, to z chęcią obejrzę. 

A póki co wakacje i nowe książki przede mną!

20:34:00

Cienie śmierci

Cienie śmierci
Tytuł: Uczta dla wron. Cienie śmierci
Autor: George R.R. Martin
Rok: 2005

Tak jak obiecywałam, po Nawałnicy mieczy szybko sięgnęłam po Ucztę dla wron i Cienie śmierci przeczytałam błyskawicznie. Głodna krwi przerzucałam kartkę za kartką i szukałam zwrotów akcji, którymi poprzedni tom był wyładowany po brzegi. I okazało się, że dobrnęłam do ostatniej strony i mój głód nie został zaspokojony. 
Wygląda na to, że tytuł nie kłamie. To są cienie śmierci. Cienie tych śmierci, które miały miejsce w Nawałnicy mieczy. Martin bowiem stara się jakby uspokoić fabułę. Wyjaśnia na spokojnie co się dzieje w Siedmiu królestwach po Krwawych i Fioletowych Godach. Dlatego akcja, mimo że nie jest wolna od intryg, toczy się powoli, wręcz sennie.

Ciekawym zabiegiem jest to, że Martin udziela głosu postaciom, których w ogóle nie znamy lub takim, które odgrywały dotąd role drugoplanowe. Dzięki temu mamy więcej punktów odniesienia i więcej perspektyw, ale też i dłużyzn. 
Nie będąc fanką jednej postaci czułam się znużona jej zbyt licznymi rozdziałami, gdzie szwenda się od wsi do wsi i kogoś szuka. Owszem, poznajemy historię tej osoby zdecydowanie lepiej... ale to nadal postać drugoplanowa. Trochę jestem taką dysproporcją zawiedziona, bo bywają przecież sytuacje, gdzie zdobycie jakiegoś miasta w poprzednim tomie autor pominął całkowicie. Jeden rozdział był przed pełną przygód wyprawą, a następny (oczami tej samej postaci) już po wszystkim i tylko ze skrawków narracji dowiadujemy się jak cały proces przebiegł. 

Muszę jednak przyznać, że rozdziały z punktu widzenia bohaterów, których lubię czytałam dwa razy szybciej. W końcu dotarłam do takiego tomu Pieśni lodu i ognia, gdzie nie wszystko zostało mi zaspoilerowane w Internecie! Bardzo przyjemna odmiana, bo w końcu samodzielnie poznawałam przebieg wydarzeń. 

Nie obiecuję teraz, że od razu zabiorę się za kolejny tom. Być może przyda mi się przerwa, ale na pewno nie będzie ona trwała rok :)

21:30:00

Krew i złoto

Krew i złoto
Tytuł: Nawałnica mieczy. Krew i złoto
Autor: George R.R. Martin
Rok: 2000

Okazało się, że poprzedni tom z Pieśni lodu i ognia przeczytałam rok temu. Długi rok, zapełniony przeróżnymi pozycjami, które do fantastyki nawiązywały lub wręcz przeciwnie - odbiegały tak dalece na ile to tylko możliwe. 

Jednak za książkę się zabrałam, ponieważ stworzyłam potwora. Czuję się jak dr Frankenstein, ponieważ stworzyłam dzieło z którego jestem zarówno dumna jak i się go boję. Otóż moja rodzicielka za fantastyką nie przepada. Otwarcie całe życie mówiła, że nie lubi, nie tknie, nie chce. I nawet jak parę lat temu pochłaniałam Grę o tron, podpytywała o czym jest książka, ale nie była skłonna do niej sięgnąć. 
Dopiero po latach, gdy serial osiągnął status fenomenu kulturowego i gdy ciężko jest przeglądać gazety, Internet, oglądać wiadomości lub rozmawiać ze znajomymi bez usłyszenia chociaż raz odniesienia do dzieł Martina, mama skusiła się na serial. Sama to zresztą doradzałam, bo jeśli książka miałaby jej nie odpowiadać, to łatwiej jest poświęcić 40 minut na odcinek niż męczyć się nad pozycją, która jest wszystkim tym czego po książce nie oczekujemy. 

I w ten oto sposób sezon pierwszy obejrzałyśmy z mamą w jeden weekend. Sezon drugi i trzeci w podobnym tempie został pochłonięty - po jednym odcinku do obiadu, po jednym odcinku po obiedzie i po dwóch odcinkach na wieczór. Ta dam! Nawet smoki jej nie przeszkadzają! Mamę wciągnęła fabuła. Do tego stopnia, że postanowiła czytać książki. Wprawdzie nie od początku, ale od tego momentu gdzie skończyłyśmy serial. 

A serial skończyłyśmy na trzecim sezonie, bo to ja nie przeczytałam kolejnych tomów. A nie lubię oglądać ekranizacji przed przeczytaniem książki. Dlatego dałam mamie fory i Nawałnicę mieczy. Sama rzuciłam się w wir innych licznych książek. A teraz nadrabiam lekturę, aby móc dalej oglądać serial. Bo mama się niecierpliwi :D
 
Recenzję kolejnych tomów sag uważam za coś strasznie trudnego do napisania. Nie chcę mówić o fabule, gdyż może czytać to ktoś kto dopiero pochłania wcześniejsze tomy. W moim przypadku jednak znów okazało się, że fabułę znałam. Siedząc ciągle w Internecie widziałam gify i zdjęcia z serialu. Widziałam komentarze fanów. Po emisji każdego nowego odcinka cały Internet staje się jednym wielkim spoilerem. Co mnie zdziwiło natomiast, to fakt, że nawet sceny, których się spodziewałam zrobiły na mnie ogromne wrażenie. To tylko świadczy o kunszcie pisarza, że będąc na coś przygotowaną, odczuwałam tak silne emocje! A może to ja za bardzo się zżywam z postaciami? Sama nie korzystam z przestrogi, której udzieliłam rodzicielce po pierwszym odcinku serialu: "nie przywiązuj się do bohaterów!"

Oczywiście też skoro przeczytałam Krew i złoto, zabieram się za Ucztę dla wron! Widocznie tylko w wakacje jest mi dane czytać Pieśń lodu i ognia.. but damn, this is fun! :)

16:58:00

Zelda - piękna i przeklęta

Zelda - piękna i przeklęta
Nie jestem fanką biografii. Zawsze powtarzałam, że tego forma literatury jest jak dobra whisky. Trzeba dojrzeć, żeby docenić jej smak i walory. Ale Powieść o Zeldzie Fitzgerald chodziła za mną od dawna. Pamiętam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam tę książkę w sklepie. Prosta okładka, prosty, oczywisty i przemawiający tytuł. I historia kobiety, która tak różnie była do tej pory przedstawiana.
Tytuł: Z: Powieść o Zeldzie Fitzgerald
Autor: Therese Anne Fowler
Rok: 2013

Zeldę poznajemy w wieku 17 lat, gdy jako niesforna nastolatka biega bez pończoch i gorsetu, gorsząc tym samym nie tylko rodziców, ale całą okolicę. Wychowana na południu Stanów Zjednoczonych, pragnie wszystkiego, tylko nie stagnacji, którą dałoby jej małżeństwo z jednym z okolicznych plantatorów. I właśnie wtedy, tuż przed osiemnastymi urodzinami poznaje młodego porucznika, który szykuje się do wyjazdu na front. Jest rok 1918. Flirty i miłostki rozwijają się w zastraszającym tempie. Widmo wojny ciąży nad młodym pokoleniem, które pragnie zaznać szczęścia i miłości jak najszybciej, na wypadek, gdyby były to ich ostatnie chwile przed śmiercią. 

Jednak mimo burzliwego uczucia, które się między młodymi rodzi, Zelda czuje, że Scott, Jankes i pisarz z zawodu jest niewłaściwą dla niej partią. Że związek ich jest spisany na straty - zarówno finansowe jak i emocjonalne. I początkowo wszystko ucicha, nawet rozpacz i płacz po złamanym sercu. Ale Fitzgerald jest zdeterminowany, aby odnieść sukces. Sukces, który pozwoli mu zdobyć Zeldę. Bo to wszystko dla niej. Wszystko, aby móc ją mieć. 
I w końcu dochodzi do małżeństwa. Pięknego i burzliwego niczym the Roaring Twenties. Ich życie początkowo okazuje się bajką, która mimo prohibicji ma smak absyntu i skandalu. Fitzgerald wydaje pierwszą powieść i pisuje opowiadania do magazynów. Robi wszystko by zarobić na ich życie ponad stan i spłatę długów. Jednak szybko okazuje się, że Zelda jest kobietą, która pragnie czegoś więcej. Kobietą, która ma własne ambicje, plany, marzenia, a która musi się dostosować do fabuły, którą nakreśla jej mąż. 

O ile głównej bohaterce pojęcie feminizmu jest obojętne, to widzimy, że pragnie ona życia, które w pierwszej połowie XX w. było niemożliwe. Jako pisarka zostaje tłamszona przez męża, który uważa, że tylko on ma prawo odnosić sukces w tej dziedzinie. Jako tancerka nie może postawić na własną karierę, ponieważ oznaczałoby to sprzeciwienie się woli męża. Jako malarka odnosi sukces mierny, a jako żona... Mając dość pijaństwa Scotta i jego despotyzmu ucieka się do romansów, by odnaleźć samą siebie. Skupia się obsesyjnie na tańcu, aby spożytkować czas, którego nie może wykorzystać inaczej. A ostatecznie popada w chorobę, która przez ówczesnych lekarzy zdiagnozowana zostaje jako schizofrenia. Przyczyna? Przerost jej własnych ambicji i zaniedbanie ogniska domowego. Czy można być większym szowinistą? Czy można bardziej przedmiotowo traktować kobietę? 
 
Współcześni lekarze jednak stwierdzają, że Zelda prawdopodobnie cierpiała na zaburzenia dwubiegunowe, które pogorszyły się jeszcze przez nadużywanie alkoholu, nadmierną aktywność fizyczną i nieprawidłowe (wręcz brutalne) leczenie w poszczególnych ośrodkach, w których była ona hospitalizowana. 

A Scott? Znając jego dzieła i mit o samym pisarzu, jesteśmy zdziwieni charakterem, który wyłania się z kart tej powieści. Niespełniony i sfrustrowany własnymi ambicjami uznaje sam siebie za wybitnego pisarza. Nie można ująć mu sławy, ale Wielki Gatsby dopiero po jego śmierci zyskuje rozgłos i pochlebne opinie krytyków. Fanatycznie wierzący w swój sukces i wielkość pije na umór, romansuje z kim popadnie i daje się łatwo omotać młodemu Hemingwayowi, który znalazł naiwniaka, dzięki któremu swoje mierne i pozerskie teksty mógł opublikować w poczytnych wydawnictwach. 

Swoją drogą, nigdy nie lubiłam twórczości Hemingwaya, ale to jaką postacią był naprawdę jest przerażające. Pozer, skurwiel i cham, który miał wielkie aspiracje i dość cwaniactwa, aby się wybić i swoje osiągnąć.

Wracając jednak do powieści, pokazuje ona jak dwa burzliwe charaktery inspirowały się, kochały i wyniszczały jednocześnie. To książka o tym jak ich miłość, z gorącego ognia, przeradza się w smutne i szare niedopałki. To historia o namiętności zbyt wielkiej, o naturze zbyt słabej i ambicjach, które przerastały zarówno Zeldę, jak i Scotta Fitzgeraldów. Powieść, która pokazuje jak zdrowa, silna i energiczna młoda kobieta przemienia się w wyniszczoną epoką, alkoholem i toksyczną miłością postać zmęczoną i kruchą. Czytelnika wprawia to w ogromny smutek. A każda współcześnie czytająca ją kobieta może jedynie się cieszyć, że czasy aż tak bardzo się zmieniły...
 
Z uwag technicznych zachwycona jestem pracą tłumacza! W przypisach odnajdujemy sporo wyjaśnień (np. dwuznacznych anglojęzycznych zwrotów), jak i krótkie opisy instytucji lub osób, które w tekście zostały wspomniane.

Ale dlaczego na miłość boską po stronie 128 następuje strona 145? Jestem w stanie przeżyć brak tych stron, jako że jedyne co mnie omija na tym etapie książki to opisy skandalicznych imprez. Ale gdy dochodzimy do strony 160 znów kolejna kartka ma numer 145. Wiem, że to tylko błąd w druku, ale dość niefortunny i zauważalny. Czy tylko moje wydanie miało takiego pecha?

Koniec końców książkę polecam. Jestem zadowolona z siebie, że po nią sięgnęłam. Nie na tyle dumna jednak, żeby z czystym sercem stwierdzić, że przeczytałam właściwą biografię. Autorka  zastrzega sobie w posłowiu, że jest to fikcja literacka. Oparta na autentycznych listach i dokumentach, ale fikcja. Skupiamy się tutaj bowiem na relacjach emocjonalnych, a nie na  wydarzeniach historycznych. Dostajemy jednak obraz wzbogacający, dający do myślenia i poruszający.

Copyright © 2016 Redhead in Wonderland , Blogger